poniedziałek, 17 października 2016

4 PKO Maraton Rzeszowski – 9.10.16

Pogoda zapowiadała się dobra tzn bez słońca ale delikatny chłodzik i przyjemnie na najbliższe 42 kilometry. Start miał być o 9:30 rano. Ostatnie dwa tygodnie to tylko bieganie i raz w tygodniu basen. Biegi tak w granicach 15-20 kilometrów na treningu i raz nawet 24 kilometry, cóż nie jest to za wiele ale... musi wystarczyć :-) Na starcie stawiłem się przed 8 rano, bo jak na rzeszowiaka przystało pakiet odebrałem dzień wcześniej. Przed startem jakaś fajna dziewczynka zrobiła wszystkim co chcieli rozgrzewkę i takie tam wygibasy. Na starcie ustawiłem się nieco z tyłu razem z Romkiem i Rafałem. Chłopaki nieco lepsze czasy kręcą, ale na początek może dam radę z nimi się zabrać. Ruszyliśmy na 3...2...1... i zaczęło się !
Garmin odpalony z pomiarem trasy i czasu. Tempo na początek 6:00 ustalił Romek, czyli luz i spokojnie. Wszystko szło dobrze. Gdzieś na 5-6 kilometrze wyprzedza nas Ewelinka. Ta to idzie ! Parę razy dała na neta trasę z treningu 30km ! To się nazywa wybieganie ! No ale wróćmy na ziemię :-) Tempo fajne, można pogadać o tym i tamtym. Czas szybciej leci. Na starcie było nieco chłodniej i żałowałem, że nie wziąłem rękawiczek, ale teraz jest fajnie ciepło. Rynek, Dąbrowskiego i deptak nad Wisłokiem. Tu nieco przestrzeni i lekki chłodniejszy wiaterek. Myślę sobie – żebym się tak czuł na drugim kółku... Marzenie... Kolejny punkt odżywczy ale cały czas biegnę. Zwalniam nieco piję wodę, Izo i zagryzam to raz banana to czekoladkę. Sam ze sobą nic nie mam do picia jedynie żelik i kofeinę w szocie. Ale to na drugie koło. Mijamy w trójkę połówkę z czasem około 2:06 h luz... jeszcze :-) ale za nami 21 kilometrów ! A przed... staram się nie myśleć. Biegnę i trzymam tempo. Czuję już mały dyskomfort ale jeszcze nie odpuszczam... do 30 kilometra. Potem zobaczymy. Wytrzymuję. Mniej więcej 32 kilometr jest kolejny punkt odżywczy, chłopaki są jakieś 200-300 metrów już przede mną . Pomału wysiadam. Przechodzę na zmianę do marszu. Cóż tu już nie ma co pisać :-( coraz częściej idę a nie biegnę. Ostatnie 3-4 kilometry z Żwirowni to już spacerek „drwala” Wszystko boli i pić się chce i takie tam stękanie. Metę mijam z czasem 4:48:29 brakło do życiówki jakieś 14 minut. I to by było tyle . Kolejny Maraton zaliczony, bez rewelacji, ale... zaliczony. Za rok będzie lepiej :-)

czwartek, 15 września 2016

IV Łańcucki klasyk szosowy 2016

Cóż... długo się zastanawiałem czy coś napisać. Ale jak się powiedziało A to trzeba powiedzieć i B . Start na rowerach szosowych. Co prawda pytałem wcześnie czy można na triatlonowych i dostałem odpowiedź, że TAK ale jak pojechałem na start niestety byłem sam :-( Wszystkie maszyny to typowe kolarki, no jeśli chodzi o rodzaj bo o klasę to istne strzały, carbon, szerokie koła itp. No ale skoro już jestem i ponoć mi wolno to jedziemy. Niedziela od samego rana przepiękna ! Słoneczko i ciepło. Na start który miał się zacząć o 12 pojechałem samochodem. Na miejscu był duży parking więc bez problemu znalazłem miejsce. Zaparkowałem i poszedłem do punktu odebrać pakiet. Kilka kółek rozgrzewki i trzeba się było ustawić na starcie. Ruszyliśmy z pod ośrodka wolno bo ostry start miał być jakieś kilometr dalej. Nie szarżowałem, jechałem gdzieś z tyłu. Myślę sobie, że lepiej wyprzedzać jak być wyprzedzanym :-) W końcu wszyscy zaczęli ostrą jazdę i jakoś nie wielu wyprzedziłem... Po około pierwszych 10 km zaczął się pierwszy podjazd. No i zaczęło się... ciężko, szybko przeszedłem na najlżejsze przełożenie. Walczę jak lew, w końcu zjazd i ledwo się mieszczę w zakręcie. No o mały włos bym skończył w rowie. Jadę dalej. Patrzę a gość na góralu mnie wyprzedza. No nieźle myślę sobie. Po zjeździe była zaraz następna górka i... następna i... chyba te górki się nie skończą co podjazd znów mnie ktoś wyprzedza. Gdy minąłem 30 kilometr i znowu zobaczyłem że mnie ktoś wyprzedza odpuściłem i zwolniłem wziąłem łyk kofeiny i zagryzłem żelkiem. No jeśli to można nazwać zagrychą :-) Odwracam się a tam już nikogo nie widzę, taaak a miało być tak pięknie a wyszło... jak zwykle. Pewnie jestem ostatni... myślę sobie, ale jadę dalej. Kolejne wzniesienie i... rower staje w miejscu, po prostu ani drgnie. Zaraz wybiję sobie zęby, bo nie ćwiczyłem stania na rowerze. Schodzę i idę 1, 2, 3 minuty, nie wiem przestałem liczyć. Mam dość, wszystkie limity czasowe przekroczone, zaczynam myśleć o jakieś bajeczce dla żony, ale rezygnuję z bajkopisarstwa i ruszam dalej. Ostatnie 10 kilometrów to z górki lub z w miarę równo. Rozpędzam się. Do gana mnie 3 gości, o nie, wystarczy tego ! Cisnę ile wlezie, choć nóg już prawie nie czuję. Wpadam na metę z czasem 02:46:07 to jest 166 miejsce na około 200 zawodników. 65 kilometrów szosy... zaliczone. Nie jestem ostatni, a miałem być... w pierwszej setce. Miałem... ale nie tym razem, może kiedyś...

środa, 24 sierpnia 2016

IRONMAN 70.3 – Gdynia 7.08.2016

Minęło ponad dwa tygodnie od startu na słynnych zawodach IRONMAN na dystansie około 113 kilometrów. Zdążyłem nieco odpocząć na urlopie… przytyć około 2 kilo i nabrać chęci do ponownego treningu no i… do napisania paru słów na temat zawodów. Miło jest, że ktoś to w ogóle czyta. Gdynia to kawałek drogi od Rzeszowa, więc założenie było proste, połączyć to z urlopem. Wyjechaliśmy z żonką w czwartek po pracy do Tarnowa zabrać młodszą córcię Maję, potem w piątek do drugiej Babci na mazurach po kolejną zgubę Olkę i tak w sobotę po południu dotarliśmy szczęśliwie na kwaterę w Gdyni. Na zawody zapisało się około 2300 osób ! Co prawda brałem już udział w tych zawodach za równo w Suszu jak i w Gdynia, ale nie pod flagą IRONMAN-a, no i oczywiście z mniejszą ilością uczestników. Takie zawody oczywiście mają swoje prawa i trzeba się do nich zastosować. Jak mógłbym się nazywać Przygoda gdyby wszystko poszło gładko :-) I tak w sobotę około 15-tej pojechaliśmy na skwer po pakiet i coś zjeść. Rower do strefy można było wstawić od 17 do 22 więc pomyślałem, że pojadę tam potem – BŁĄD. Czas na skwerze przebiegł szybko i zaraz była siedemnasta więc po zjedzeniu rybki zostawiłem dziewczyny i wróciłem po rower. Na mieszkanie było blisko około 2 km, ale parkowanie auta w centrum to prawdziwa męczarnia, zwłaszcza w przeddzień zawodów, nie wspomnę już o odległościach do przedreptania do strefy. Gdy dotarłem już z rowerem po około godzinie, okazało się, że nie mam kasku !!! Kolejna gafa ! I nic nie dały zapewnienia, że jutro będzie. Po prostu, robili fotki z rowerem i kaskiem, by komuś coś się nie przykleiło przypadkiem i nie wyjechał potem z nie swoją rzeczą ;-) Cóż… zostawiłem rower żonce i ruszyłem z powrotem po mój nieszczęsny kask. Gdy wróciłem była już odprawa na plaży gdzie miał być start i meta. Zobaczyłem wtedy po brzegi wypełnione trybuny zawodnikami i dopiero pojąłem skalę imprezy, pomyślałem… będzie ciasno :-) W strefie też czekały mnie niespodzianki. Zawsze T1 i T2 byłe w tym samym miejscy i wszystko znajdowało się przy rowerze, a tu jakieś worki z numerami jakieś strefy „zrzutu” ?? Pytam obsługi a oni machają rękami, może pytałem nie te osoby co trzeba. Pewnie wszystko było na odprawie. Po kilku rozmowach z kolegami jakoś się rozlokowałem i około 20-tej byłem już free. Z dziewczynami pospacerowaliśmy jeszcze po plaży i powrót na kwaterę, lulu i spać. Jutro czeka mnie ciężka harówa. Wstałem o piątej, gdy dziewczyny jeszcze smacznie spały. Toaleta i delikatne śniadanko z kawką. Już czułem mały stresik. Strefę otwierali od 6:30 więc wyszedłem z domy o 6:00 i piechotą poszedłem na skwer. Było ciepło choć słoneczka jeszcze nie było widać, myślę sobie byle nie padało jak w Radłowie :-) Po ostatnim dopompowaniu kół i uzupełnieniu bidonu, ubrałem piankę i ruszyłem na plażę która była około 500 metrów dalej. Niestety dziewczyny miały dojechać później i nie miał kto mi zabrać klapków więc drogę tą przemierzyłem jak Aborygen… boso. Gdy dotarłem słonko już ładnie świeciło. Tam kolejna nowość. Wszyscy zawodnicy podzieleni na grupy wiekowe, ja załapałem się oczywiście do najstarszej 45+ A, że starty miały być falowo to moja grupa dopiero ruszała o 8:50
Na starcie o dziwo było nas całkiem sporo… małolatów w czerwonych czepkach ;-) Po wystrzale z armaty. Ruszyliśmy w… morze. Trasa nowa, nie wzdłuż brzegu jak wcześniej tylko prosto w głębiny. Po pokonaniu około kilometra skręt po lewej ręce za boją i tu zaczyna się… masakra. Woda z fal wali po twarzy, kolejnej bojki nie mogę dostrzec, a zawodnicy rozsiani jak kwiatki na łące. Nieźle myślę sobie. Po kolejnych 200-300 metrach ratownik nakierowuje mnie na właściwy kierunek, bo wkrótce dotarłbym pewnie do Szwecji :-) , a do tego po chwili łapie mnie skurcz łydki. I co tu robić ? Kończymy… eee jeszcze nie ! Zwolnię, dam odpocząć nodze. Płynę dalej, ale bez jednej nogi… po chwili docierają do mnie głosy z głośników, trap, ktoś pomaga mi wejść na schodki. Teraz wszystko dzieje się jak w amoku, wieszak z workiem, zerkam na czas 00:44:41 minuty, tylko 3 minuty gorzej niż ostatnio. A myślałem, że w godzinie się nie zmieszczę. Kask, buty, żel no i oczywiście rower.
Ruszam na kolejne 90 kilometrów. Noga na szczęście nieco odpuściła, ruszam ostro. W rowerze czuję się najlepiej, ostatnio taką trasę pokonałem w 2:30 więc liczę na dobry wynik. Trasa nowa, jedna pętla po okolicznych wiochach. Początek trasy pod wiatr i z dość dużymi przewyższeniami. Ciężko… tempo często 20-25 km/h . W takim tempie trudno myśleć o dobrym wyniku, ale gnam dalej wyprzedzam zawodnika za zawodnikiem. Po około 50 kilometrach zaczyna być lżej, gubię gdzieś po drodze tubkę z kofeiną… trudno, nie staję. Wyciskam żelik i dalej…
Rozpędzam się , jadę już z prędkością ponad 40 km/h . Końcówka to już większość z górki, pędzę jak torpeda. Wpadam do T2 z czasem 3:01:53 Cóż… rewelacji nie ma, a do tego nogi jak z waty, a tu jeszcze 21 km biegu !
Słoneczko już nieźle daje, bo czuję na ramionach. Ruszam powoli, jak na rowerze zyskałem z 300 miejsc, tak teraz zaczynam oddawać… z nawiązką :-( Tempo 5:30 nieźle, może dam radę poniżej 6h ? Trasa w zasadzie bez zmian. Trzy pętle z metą na plaży. Pierwsze kółko… ok., drugie niestety tempo spadło, zacząłem myśleć o marszu. NIE, całość mam przebiec ! Tempo spadło 8 a nawet 8:30. Masakra ! Biegnę… kurtyna wodna, żelik, łyko Izo i wody.
Czuję odwodnienie, piję i biegnę dalej, ostatnia pętla, bulwar… i meta ! Czas biegu 2:26:24, czas końcowy 6:23:24. Życiówka zrobiona ! Poprawa o około 10 minut z Gdyni i około 5 minut z Susza. Na mecie czekają na mnie moje dziewczyny, które mnie mocno dopingowały na trasie biegowej. Jeszcze tylko koszulka finiszera i odbiór plecaka ze stoiska i można coś zjeść, ups jak na taką imprezę posiłek regeneracyjny to jakaś miseczka czegoś co się nazywa zupą ?! To „gorący kubek” wygląda lepiej przy tym ! Cóż… na miasto i pizza :-) A wieczorem po krótkim odpoczynku, piwko i „diabelski młyn” z panoramą na Gdynię i morze. Na koniec co do zawodów to nie myślę narzekać, co prawda było ciężko ale dla wszystkich. A zawody… fajne, po za zupką to wszystko na medal. Choć chyba wolę bardziej kameralne imprezy, ale to już kwestia gustu ;-)

czwartek, 21 lipca 2016

II Triathlon Radłów - 17.07.2016

Cóż… jak zwykle pasuje napisać parę słów co i jak w Radłowie. Już od paru dni zapowiadali załamanie pogody, więc zaskoczenia za bardzo nie było, gdy wstałem około 7 a za oknem… leje. Zawody miały się zacząć w samo południe. Sporo czasu. Jak już wspomniałem pobudka o siódmej, poranna toaleta, na śniadanko żurek, kiełbaska i jajeczko. Pomyślałem, że dwie godziny wcześniej jak tam będę to wystarczy. Spakowałem się szybko i w drogę. Zaznaczyć muszę, że moje dziewczyny wszystkie na mazurach u drugich dziadków a dokładnie Olka, bo Maja z Żonką już w drodze w Pendolino do Tarnowa :-) Pierwszy raz muszę się jakoś zabrać sam. Na miejscu oczywiście… pada. Pakiet zabrałem dzień wcześniej więc mogłem kierować się centralnie do strefy zmian. W ciuchach w miarę jeszcze suchych ciepło, ale teraz trzeba się rozebrać i wbić w piankę, a do tego przejść na drugą stronę jeziora jakieś 1000 metrów na bosaka, bo przecież nikt mi kapci nie weźmie jak będę płyną ! Na linię startu dotarłem jakieś 15 minut przed startem.
W wodzie rozgrzewka, cóż... w wodzie cieplej jak na powietrzu ! Wszyscy gotowi, większość w piankach, ale są też morsy bez pianek :-) Stoper ustawiony… trzy, dwa, jeden… START ! Ruszyli… Ja gdzieś z początku, a to błąd, bo teraz wszyscy walą mnie po głowie. Pierwsze pięć minut, potem się rozluźni. Płyniemy na pomarańczowy ponton, potem w lewo na dwa duże balony na brzegu. Dystans jakieś 950 m. W końcu to ¼ IM :-) Z wody czas stop 16:35 rok temu ponad 18 minut ! T1 - myślę kurtka… czy bez ? Wybieram kurtka a w zasadzie cieniutka wiatrówka. Wciskam się ale jest mokra i idzie ciężko, a czas leci… decyduję się na jazdę bez skarpet. Wybiegam ze strefy… (T1 - 2:52)
ups naciskam sobie stoper STOP zamiast LAP no i po pomiarze :-( (pomiary cząstkowe podaję ze strony organizatora) Wsiadam na rower i ruszam. Zaznaczyć muszę, że… leje. Tempo 36-38 kręcę i myślę, że to pierwsze kółko, tak by się nie wypalić do końca. Kręcę równo, tempo momentami 40-42 wyprzedzam kilka osób, ale i mnie wyprzedzają :-) Jazda jest ok., wiem, że rower mam dobry, ale czy dam radę na biegu…? Wszystko by było inaczej gdybym miał pomiar, a tak wszystko na wyczucie. 45 km kończę oczywiście przemoczony(1:16:38) , próbuję wyciągnąć nogę z buta na rowerze a tu skurcz. Jak mnie łypnie, myślę sobie KONIEC ! Wypinam buty powoli z rowerka tak by nie wyrżnąć orła. Schodzę i wolniutko do strefy. Ściągam kask i zmieniam buty. Ruszam do biegu(T2 - 1:55). Noga na szczęście odpuściła i bieg zaczynam w dobrym tempie. Czuję, że jest moc. Biegnę w tempie 5:30 tak wynika z pomiaru tempa. Równo… wyprzedzają mnie ale nie takie tłumy jak rok temu. W zeszłym roku straciłem 70 pozycji na bieganiu !!! Po drodze wyciskam jeden żelik i speeda z kofeiną.
Reszta… to tylko co mam w nogach. Trasa 10,5 km to dwie pętle w połowie asfalt, a w połowie… BŁOTO ! Myślę sobie momentami, że to jakiś rzeźnik nie triathlon :-) Na metę wpadam z czasem 2:33:36 (bieg – 55:36) to i tak lepiej o około 10 minut niż rok temu ! Kolega Piotrek z którym się założyłem o piwo o jakieś 9 minut lepiej… niestety :-( Gratulacje, bo to niezły wynik… jak dla mnie. Cóż… ale za rok na pewno będzie rewanżyk :-) Na koniec napiszę tylko, że jak się skończyły zawody PRZESTAŁO PADAĆ ! Gdy się przebierałem to w zasadzie nie miałem w co bo wszystko było mokre. Dobrze, że do domu niedaleko. Ale w końcu i takie zawody też trzeba zaliczyć… byle nie za często :-)

piątek, 15 kwietnia 2016

PÓŁMARATON RZESZÓW 2016

Cała zima spędzona na siłowni i basenie. Dużo treningu cardio zarówno rower jak i bieganie. Ostatni miesiąc raz w tygodniu dłuższe wybieganie tak po 18 kilometrów. Ostatni tydzień przed startem miał być dopełnieniem, a był... masakrą, bo złapałem jakiegoś wirusa i co prawda we wtorek było bieganko w terenie 18 km i w środę delikatnie basem to resztę tygodnia poświęciłem na kurację i leczenia by na zawody być chociaż jako tako :-) No i udało się, katar trochę odpuścił i sił przybyło jakby trochę. Pogoda przez cały tydzień była, co tu dużo mówić „mokra” i tyle. Nawet w dniu zawodów z ranna coś tam poleciało... Pakiet startowy odebrałem w sobotę jak byłem z dziewczynami w Galerii więc wszystko było gotowe. Przed startem spotkałem Romka, który w zeszłym roku zaliczył „koronę maratonów” Cóż ja nawet o tym nie myślę :-) Wystartowaliśmy o 12:00 Pomyślałem, że będę się trzymał Romka dokąd dam radę. Na długo to jednak nie wystarczyło już po 4 kilometrach zaczął się szybko oddalać. Wyrównałem tępo tak na 5:40 i dalej już leciałem sam. Myślę sobie byle pierwsze kółko, a potem zobaczymy. Na start w zasadzie nic nie wziąłem by za bardzo sobie nie obciążać, po za tym myślę sobie, że na trasie wszystko jest. Woda, Izo, banan czy czekolada. Więc miałem tylko spida z kofeiną i tyle. Gdy biegłem pierwsze koło za bardzo nie czułem mocy i Minąłem zegar z czasem 0:55. Słabo, bo drugie z reguły jest słabsze, a chciałem się zmieścić w 2h Trudno. Będzie co będzie... przyspieszam i wyrównuję. Zaczynam ciężko oddychać, ale walczę 1... 2... 3... kilometry byle do rynku, a tam zobaczymy ? Zostało ostatnie 6 kilometrów jestem już nie źle zmachany i słyszę za sobą pogaduchy, a to balonik 2:00 !!! Nooo fajnie i co teraz...? Wyrównuję do niego i chwilę z nim biegnę. Przy Wisłoku ruszam mocniej i przyspieszam. Wiem, że to już ostatnie dwa kilometry, mam rezerwę jakieś 2 minuty. Stawiam duże susy, dyszę ciężko, ale... biegnę i widzę, że balonik jest coraz dalej za mną !? Teraz już lecę ostatkiem sił, wpadam na metę z czasem 1:57:08 netto. Jest udało się, co prawda nie jest to życiówka, która wynosi poniżej 1:50 ale i tak dobrze. Na mecie czekają moje dziewczyny żonka z córciami Mają i Olą, a w domu... spaghetti i piwo ;-) Można powiedzieć – sezon 2016 rozpoczęty :-)