czwartek, 16 lipca 2015

1/4 IRONMAN - RADŁÓW 12.07.15

Wstałem około 6 rano. Dla mnie to już nie spanie. Co dziennie wstaję o 4 na trening, więc 6 to już późno. Toaleta, śniadanko itp. Żonka z córcią Olką też się szykują. Pogoda zapowiada się przepiękna, więc i chęci większe, zwłaszcza dla moich dziewczyn, dla których 6 rano to jeszcze dobre spanie. Na szczęście Radłów to jakieś 20 kilometrów od Tarnowa, wiec nocleg gratis u dziadków i w zasadzie zero stresu z dojazdem, zwłaszcza, że to niedziela. Dojechaliśmy na miejsce przed 8 rano. Słoneczko już nieźle dawało. Sympatyczna Pani pisaczkiem skrobnęła na ramieniu i łydce numerek 167 i ruszyłem w drogę do mojego stanowiska. Córcia z żonką oczywiście kręciły film i robiły fotki. Po rozłożeniu się i przygotowani, czas przyszedł na założenie pianki. Stwierdziłem, że najlepiej będzie zrobić to na starcie więc gdzieś koło 8:30 ruszyłem na start. Tam też o 8:45 miała być ostatnia odprawa.
Po wskoczeniu w piankę i lekkiej rozgrzewce w wodzie, oczywiście odsłuchaniu informacji ruszyłem na start który miał być punkt 9. Start jednak nieco się opóźnił z powodu zastawionych samochodów na trasie wyścigu. Do wody wskoczyliśmy z 20 minutowym opóźnieniem. Woda rewelacja. Dystans tylko 950 metrów. Więc cała naprzód ! Płynęło się całkiem dobrze, najpierw do boi, a potem prosto do T1. Wodę ukończyłem z czasem 18:01 cóż bywało lepiej… W T1 czas 2:52 dłuuugo, ale jak się tego nie trenuje… tak bywa. Na rower chciałem wsiadać jak zawodowiec z butami wpiętymi w rower. Oczywiście zamotałem się i przez to opóźniłem nieco start.
Rower to co lubię najbardziej poszedł całkiem dobrze, dużo gości wyprzedziłem, a z chłopakiem z numerem 64 nawet się trochę ścigaliśmy :-) Rower 45 km ukończyłem z czasem 1:19:37 z prędkością średnią prawie 34 km/h jak na amatora myślę, że całkiem nieźle. T2 już lepiej czas 1:58, ale za to bieg to już porażka ! Wszyscy mnie wyprzedzają, biegnę, a… raczej truchtam. Wiem, że dużo tracę na biegu. Słoneczko już dobrze dawało, w kilku miejscach były uruchomione kurtyny wodne. Duże zbawienie dla ciała. Na metę wpadam z czasem 1:00:46 z biegu, a łączny czas 2:43:15. Myślę, że rekord pobity, choć nie do końca, bo trasa i dystanse nieco inne. Za rok jak zawsze oczywiście... będzie lepiej :-) ZAPRASZAM NA FILM: KLIKNIJ TUTAJ

poniedziałek, 11 maja 2015

70 km, czyli II Ultramaraton Podkarpacki za nami...

Wstałem dość wcześnie bo o 3 rano by się spokojnie przygotować do harówki na cały dzień. Pogodę zapowiadali średnią. Na początek ładnie ciepło i słonecznie, potem miało być załamanie pogody. W efekcie nie było... Cały dzień pięknie i słonecznie. Poranna toaleta, kawka mała kromeczka z kotletem i banan. Plecak wypchany po zęby: batony, żele, izo itp. Ja zwarty i gotowy. Na starcie stawiłem się jakieś 20 minut przed piątą. Start wszystkich na dystansach 50 i 70 kilometrów oczywiście o piątej. Kilerzy na 115 kilometrów już byli w drodze od 2:00. Lekki chłodzik i pomału wstający dzień napawał optymizmem. Patrzę... a do mnie podchodzi Pan redaktor z TVP Rzeszów i prosi o wywiad. Nooo myślę sobie chyba nie odmówię ?! Teraz to już jak gwiazdor :-) Ale cóż... wróćmy do rzeczywistości. Plan jak zawsze pozytywny zrobić poniżej 10 godzin, a nawet myślało się o 9h. Ruszyliśmy wszyscy punkt piąta. Równo, spokojnie bez ciśnienia. Każdy znalazł swoje miejsce w szeregu. To wyprzedza się parę osób, to znowu ktoś cię wyprzedza. Tak gdzie przez pierwszych 5 kilometrów, potem w bok z ulicy i... przełajówka się zaczyna. Na szczęście w ostatnich dniach nie padało więc po za poranną rosą to sucho. Nie co przyspieszam myślę sobie, że jak biec to teraz bo potem to już się zobaczy. Idzie nieźle i tak do pierwszego punktu w Tyczynie gdzieś do 22 kilometra. Tam w zasadzie bez postoju, łyk Izo i zagryzienie ciastkiem i rodzynkami i komu w drogę temu kopa... Ruszam dalej ale już nieco spokojniej. Myślę sobie byle do Grzybka (połowa 34km), potem zobaczymy. W pewnym momencie słyszę – Cześć, Wojtek ? Patrzę a to... Wojtek. Kolega z którym spotkaliśmy się w zeszłym roku na zawodach w Wolsztynie gdzie razem robiliśmy pełny dystans czyli 226 kilometrów w triathlonie.
Biegniemy chwilę razem, gadu gadu – może razem dobiegniemy – pyta Wojtek. Ja na to - może... Ale czuję już bolące nogi i myślę sobie, że będzie ciężko. Przechodzę do marszu na zmianę z biegiem. Zaliczamy kolejny punkt na 34 kilometrze. Kolejny dopiero za 20 kilometrów. Z Wojtkiem utrzymałem się do 44 kilometra. Potem telefon do żonki i krótki przystanek na WC itp. Słoneczko przygrzewa, nogi już bolą i bieg przy tym to katorga, ale jeszcze sobie myślę, że dam radę do Zgłobienia na 54 kilometrze, a potem to już wola nieba, niech się dzieje co chce... byle do mety. Gdy doczłapałem do punktu byłem nieźle już odwodniony, bo w bukłaku pusto od dobrych kilku kilometrów. Wypijam na dzień dobry litr Izo, zagryzam arbuza, ciastko i łapię oddech. Przeliczam trasę i wiem, że w żaden sposób nie dam rady zmieścić się w 10 godzinach. Chyba, że pobiegnę, a to w tej sytuacji niemożliwe ! Odciski na stopach, zatarte siedzenie i przeraźliwy ból nóg za każdym stawianiem stopy. O biegu nie było już mowy. 16 kilometrów katorgi. Walka sama ze sobą, na trasie już nie widać zawodników, patrzysz tylko by nie powędrować gdzieś w bok, bo to byłby już koniec. Trzymam się trasy, na szczęście dobrze oznakowana i raczej trudno się zgubić. Choć w takim stanie to człowiek miewa różne omamy... Liczę kilometry, tempo 10-11. A miało być 8,5... Nie mogę usiąść, bo chyba bym już nie wstał. Na szczęście ostatnie kilometry to asfalt. Zalew, ostatni punkt, nie staję, biorę oranżadę i ciastko i idę dalej... i ostatnie 5 kilometrów. Dogania mnie kolega z Bydgoszczy, do mety idziemy już razem. 100 metrów przed metą, ostatkiem sił zmuszam się do biegu.
Wpadam na metę z czasem 10:26:57 Jestem wykończony, ale jednak szczęśliwy. Udało się, tak to dobre słowo, udało się !

czwartek, 30 kwietnia 2015

Dawno nie pisałem, ale i teraz po starcie na 1/2 maratonie 12.04.15 w Rzeszowie wpis robię dopiero dwa tygodnie później, może nie było czasu a może nie ma o czym pisać... Nowy sezon, nowe starty i nowe gole. W zeszłym roku była życiówka w czasie poniżej 1:50, czyli 1:49:04. Plan był ambitny czas poniżej 1:45 a tempo 5:00. Pogoda w tygodniu poprzedzającym był iście wiosenna słoneczko i temperatury do 20 stopni. W dniu startu, czyli w niedzielę delikatnie się pochmurało i zapowiadali przelotne deszcze i burze. Na starcie stanęło ponad 1000 osób. Całkiem sporo jak na miasto raczkujące w półmaratonach, czy maratonach. Rozgrzewka zrobiona przy muzyce, prowadzona przez Panią fitness. Ustawiłem się przy baloniku 1:40. Pomyślałem, że wystartuję ostro i pociągnę ile się da, a potem byle do mety. Niestety zaraz jak ruszyliśmy balonik zaczął szybko się oddalać. Wyrównałem tempo, ale nadal wszyscy mnie wyprzedzali. Mniej więcej na 6 kilometrze (połowa pierwszego kółka) patrzę a tu mija mnie balonik 1:50. Rok wcześniej dopiero doganiał mnie na 1,5 kilometra przed metą ! Wiedziałem już, że życiówki nie będzie. I ten zaczął szybko się oddalać w siną dal… Cóż myślę sobie trening na siłowni i budowanie masy nie idzie w parze z szybkością, a do tego bieganie na bieżni, a nie w terenie… Niestety nie da się mieć wszystkiego ! Biegnę… zerkam na mojego GARMINA i patrzę na tempo tak koło 5:45 dalekie od wymarzonego. Już pogodziłem się, z wynikiem i że wszyscy mnie wyprzedzają. Mniej więcej 4 kilometry przed metą zaczyna mnie mijać balonik 2:00, wtedy pomyślałem, że trzeba przestać kwęczeć tylko wziąć się do roboty. Przyspieszam do 5:20, zaczynam wyprzedzać, ale czy wytrzymam…? Biegniemy wzdłuż Wisłoka, zaczyna wychodzić słoneczko, 1, 2, 3… kolejnych zawodników mijam, jeden most, drugi… jeszcze ostatnie 1,5 km patrzę na zegarek i myślę, że już powinienem być na mecie, przyspieszam… Wpadam na metę z czasem 1:59:37. Cóż sensacji nie było, ale… na pewno nie powiedziałem ostatniego słowa a już wkrótce 9 maja 2015 start w Ultrmaratonie Rzeszowskim na dystansie 70 km !!! To będzie dopiero sprawdzian !