środa, 24 sierpnia 2016

IRONMAN 70.3 – Gdynia 7.08.2016

Minęło ponad dwa tygodnie od startu na słynnych zawodach IRONMAN na dystansie około 113 kilometrów. Zdążyłem nieco odpocząć na urlopie… przytyć około 2 kilo i nabrać chęci do ponownego treningu no i… do napisania paru słów na temat zawodów. Miło jest, że ktoś to w ogóle czyta. Gdynia to kawałek drogi od Rzeszowa, więc założenie było proste, połączyć to z urlopem. Wyjechaliśmy z żonką w czwartek po pracy do Tarnowa zabrać młodszą córcię Maję, potem w piątek do drugiej Babci na mazurach po kolejną zgubę Olkę i tak w sobotę po południu dotarliśmy szczęśliwie na kwaterę w Gdyni. Na zawody zapisało się około 2300 osób ! Co prawda brałem już udział w tych zawodach za równo w Suszu jak i w Gdynia, ale nie pod flagą IRONMAN-a, no i oczywiście z mniejszą ilością uczestników. Takie zawody oczywiście mają swoje prawa i trzeba się do nich zastosować. Jak mógłbym się nazywać Przygoda gdyby wszystko poszło gładko :-) I tak w sobotę około 15-tej pojechaliśmy na skwer po pakiet i coś zjeść. Rower do strefy można było wstawić od 17 do 22 więc pomyślałem, że pojadę tam potem – BŁĄD. Czas na skwerze przebiegł szybko i zaraz była siedemnasta więc po zjedzeniu rybki zostawiłem dziewczyny i wróciłem po rower. Na mieszkanie było blisko około 2 km, ale parkowanie auta w centrum to prawdziwa męczarnia, zwłaszcza w przeddzień zawodów, nie wspomnę już o odległościach do przedreptania do strefy. Gdy dotarłem już z rowerem po około godzinie, okazało się, że nie mam kasku !!! Kolejna gafa ! I nic nie dały zapewnienia, że jutro będzie. Po prostu, robili fotki z rowerem i kaskiem, by komuś coś się nie przykleiło przypadkiem i nie wyjechał potem z nie swoją rzeczą ;-) Cóż… zostawiłem rower żonce i ruszyłem z powrotem po mój nieszczęsny kask. Gdy wróciłem była już odprawa na plaży gdzie miał być start i meta. Zobaczyłem wtedy po brzegi wypełnione trybuny zawodnikami i dopiero pojąłem skalę imprezy, pomyślałem… będzie ciasno :-) W strefie też czekały mnie niespodzianki. Zawsze T1 i T2 byłe w tym samym miejscy i wszystko znajdowało się przy rowerze, a tu jakieś worki z numerami jakieś strefy „zrzutu” ?? Pytam obsługi a oni machają rękami, może pytałem nie te osoby co trzeba. Pewnie wszystko było na odprawie. Po kilku rozmowach z kolegami jakoś się rozlokowałem i około 20-tej byłem już free. Z dziewczynami pospacerowaliśmy jeszcze po plaży i powrót na kwaterę, lulu i spać. Jutro czeka mnie ciężka harówa. Wstałem o piątej, gdy dziewczyny jeszcze smacznie spały. Toaleta i delikatne śniadanko z kawką. Już czułem mały stresik. Strefę otwierali od 6:30 więc wyszedłem z domy o 6:00 i piechotą poszedłem na skwer. Było ciepło choć słoneczka jeszcze nie było widać, myślę sobie byle nie padało jak w Radłowie :-) Po ostatnim dopompowaniu kół i uzupełnieniu bidonu, ubrałem piankę i ruszyłem na plażę która była około 500 metrów dalej. Niestety dziewczyny miały dojechać później i nie miał kto mi zabrać klapków więc drogę tą przemierzyłem jak Aborygen… boso. Gdy dotarłem słonko już ładnie świeciło. Tam kolejna nowość. Wszyscy zawodnicy podzieleni na grupy wiekowe, ja załapałem się oczywiście do najstarszej 45+ A, że starty miały być falowo to moja grupa dopiero ruszała o 8:50
Na starcie o dziwo było nas całkiem sporo… małolatów w czerwonych czepkach ;-) Po wystrzale z armaty. Ruszyliśmy w… morze. Trasa nowa, nie wzdłuż brzegu jak wcześniej tylko prosto w głębiny. Po pokonaniu około kilometra skręt po lewej ręce za boją i tu zaczyna się… masakra. Woda z fal wali po twarzy, kolejnej bojki nie mogę dostrzec, a zawodnicy rozsiani jak kwiatki na łące. Nieźle myślę sobie. Po kolejnych 200-300 metrach ratownik nakierowuje mnie na właściwy kierunek, bo wkrótce dotarłbym pewnie do Szwecji :-) , a do tego po chwili łapie mnie skurcz łydki. I co tu robić ? Kończymy… eee jeszcze nie ! Zwolnię, dam odpocząć nodze. Płynę dalej, ale bez jednej nogi… po chwili docierają do mnie głosy z głośników, trap, ktoś pomaga mi wejść na schodki. Teraz wszystko dzieje się jak w amoku, wieszak z workiem, zerkam na czas 00:44:41 minuty, tylko 3 minuty gorzej niż ostatnio. A myślałem, że w godzinie się nie zmieszczę. Kask, buty, żel no i oczywiście rower.
Ruszam na kolejne 90 kilometrów. Noga na szczęście nieco odpuściła, ruszam ostro. W rowerze czuję się najlepiej, ostatnio taką trasę pokonałem w 2:30 więc liczę na dobry wynik. Trasa nowa, jedna pętla po okolicznych wiochach. Początek trasy pod wiatr i z dość dużymi przewyższeniami. Ciężko… tempo często 20-25 km/h . W takim tempie trudno myśleć o dobrym wyniku, ale gnam dalej wyprzedzam zawodnika za zawodnikiem. Po około 50 kilometrach zaczyna być lżej, gubię gdzieś po drodze tubkę z kofeiną… trudno, nie staję. Wyciskam żelik i dalej…
Rozpędzam się , jadę już z prędkością ponad 40 km/h . Końcówka to już większość z górki, pędzę jak torpeda. Wpadam do T2 z czasem 3:01:53 Cóż… rewelacji nie ma, a do tego nogi jak z waty, a tu jeszcze 21 km biegu !
Słoneczko już nieźle daje, bo czuję na ramionach. Ruszam powoli, jak na rowerze zyskałem z 300 miejsc, tak teraz zaczynam oddawać… z nawiązką :-( Tempo 5:30 nieźle, może dam radę poniżej 6h ? Trasa w zasadzie bez zmian. Trzy pętle z metą na plaży. Pierwsze kółko… ok., drugie niestety tempo spadło, zacząłem myśleć o marszu. NIE, całość mam przebiec ! Tempo spadło 8 a nawet 8:30. Masakra ! Biegnę… kurtyna wodna, żelik, łyko Izo i wody.
Czuję odwodnienie, piję i biegnę dalej, ostatnia pętla, bulwar… i meta ! Czas biegu 2:26:24, czas końcowy 6:23:24. Życiówka zrobiona ! Poprawa o około 10 minut z Gdyni i około 5 minut z Susza. Na mecie czekają na mnie moje dziewczyny, które mnie mocno dopingowały na trasie biegowej. Jeszcze tylko koszulka finiszera i odbiór plecaka ze stoiska i można coś zjeść, ups jak na taką imprezę posiłek regeneracyjny to jakaś miseczka czegoś co się nazywa zupą ?! To „gorący kubek” wygląda lepiej przy tym ! Cóż… na miasto i pizza :-) A wieczorem po krótkim odpoczynku, piwko i „diabelski młyn” z panoramą na Gdynię i morze. Na koniec co do zawodów to nie myślę narzekać, co prawda było ciężko ale dla wszystkich. A zawody… fajne, po za zupką to wszystko na medal. Choć chyba wolę bardziej kameralne imprezy, ale to już kwestia gustu ;-)