poniedziałek, 11 maja 2015

70 km, czyli II Ultramaraton Podkarpacki za nami...

Wstałem dość wcześnie bo o 3 rano by się spokojnie przygotować do harówki na cały dzień. Pogodę zapowiadali średnią. Na początek ładnie ciepło i słonecznie, potem miało być załamanie pogody. W efekcie nie było... Cały dzień pięknie i słonecznie. Poranna toaleta, kawka mała kromeczka z kotletem i banan. Plecak wypchany po zęby: batony, żele, izo itp. Ja zwarty i gotowy. Na starcie stawiłem się jakieś 20 minut przed piątą. Start wszystkich na dystansach 50 i 70 kilometrów oczywiście o piątej. Kilerzy na 115 kilometrów już byli w drodze od 2:00. Lekki chłodzik i pomału wstający dzień napawał optymizmem. Patrzę... a do mnie podchodzi Pan redaktor z TVP Rzeszów i prosi o wywiad. Nooo myślę sobie chyba nie odmówię ?! Teraz to już jak gwiazdor :-) Ale cóż... wróćmy do rzeczywistości. Plan jak zawsze pozytywny zrobić poniżej 10 godzin, a nawet myślało się o 9h. Ruszyliśmy wszyscy punkt piąta. Równo, spokojnie bez ciśnienia. Każdy znalazł swoje miejsce w szeregu. To wyprzedza się parę osób, to znowu ktoś cię wyprzedza. Tak gdzie przez pierwszych 5 kilometrów, potem w bok z ulicy i... przełajówka się zaczyna. Na szczęście w ostatnich dniach nie padało więc po za poranną rosą to sucho. Nie co przyspieszam myślę sobie, że jak biec to teraz bo potem to już się zobaczy. Idzie nieźle i tak do pierwszego punktu w Tyczynie gdzieś do 22 kilometra. Tam w zasadzie bez postoju, łyk Izo i zagryzienie ciastkiem i rodzynkami i komu w drogę temu kopa... Ruszam dalej ale już nieco spokojniej. Myślę sobie byle do Grzybka (połowa 34km), potem zobaczymy. W pewnym momencie słyszę – Cześć, Wojtek ? Patrzę a to... Wojtek. Kolega z którym spotkaliśmy się w zeszłym roku na zawodach w Wolsztynie gdzie razem robiliśmy pełny dystans czyli 226 kilometrów w triathlonie.
Biegniemy chwilę razem, gadu gadu – może razem dobiegniemy – pyta Wojtek. Ja na to - może... Ale czuję już bolące nogi i myślę sobie, że będzie ciężko. Przechodzę do marszu na zmianę z biegiem. Zaliczamy kolejny punkt na 34 kilometrze. Kolejny dopiero za 20 kilometrów. Z Wojtkiem utrzymałem się do 44 kilometra. Potem telefon do żonki i krótki przystanek na WC itp. Słoneczko przygrzewa, nogi już bolą i bieg przy tym to katorga, ale jeszcze sobie myślę, że dam radę do Zgłobienia na 54 kilometrze, a potem to już wola nieba, niech się dzieje co chce... byle do mety. Gdy doczłapałem do punktu byłem nieźle już odwodniony, bo w bukłaku pusto od dobrych kilku kilometrów. Wypijam na dzień dobry litr Izo, zagryzam arbuza, ciastko i łapię oddech. Przeliczam trasę i wiem, że w żaden sposób nie dam rady zmieścić się w 10 godzinach. Chyba, że pobiegnę, a to w tej sytuacji niemożliwe ! Odciski na stopach, zatarte siedzenie i przeraźliwy ból nóg za każdym stawianiem stopy. O biegu nie było już mowy. 16 kilometrów katorgi. Walka sama ze sobą, na trasie już nie widać zawodników, patrzysz tylko by nie powędrować gdzieś w bok, bo to byłby już koniec. Trzymam się trasy, na szczęście dobrze oznakowana i raczej trudno się zgubić. Choć w takim stanie to człowiek miewa różne omamy... Liczę kilometry, tempo 10-11. A miało być 8,5... Nie mogę usiąść, bo chyba bym już nie wstał. Na szczęście ostatnie kilometry to asfalt. Zalew, ostatni punkt, nie staję, biorę oranżadę i ciastko i idę dalej... i ostatnie 5 kilometrów. Dogania mnie kolega z Bydgoszczy, do mety idziemy już razem. 100 metrów przed metą, ostatkiem sił zmuszam się do biegu.
Wpadam na metę z czasem 10:26:57 Jestem wykończony, ale jednak szczęśliwy. Udało się, tak to dobre słowo, udało się !