wtorek, 4 listopada 2014

Start odbył się w niedzielę o godzinie 9:30. Nie ukrywam, że po ostatnim szaleństwie na TATRAMAN-ie odpuściłem nieco treningi tz. zmniejszyłem nieco jednostki i czas treningu, więc wybiegania za bardzo nie było. Pogoda jak nigdy cały tydzień pochmurno i zimno, a w niedzielę SŁONECZKO i CIEPEŁKO ! Dzień wcześniej rano miałem małe wybiegano tak na 12-14 km, lajtowo bez obciążeń itp. Na start pojechałem sam, dziewczyny smacznie jeszcze spały. Zaparkowałem mojego bolida i ruszyłem lekkim truchcikiem w kierunku Galerii gdzie usytuowany był start i meta. Na miejscu zaraz spotkałem Romka który już rozgrzewał się do startu. Syn Romka miał pełnić funkcję fotoreportera naszego, za co wielkie dzięki. Powietrze było rześkie, jeszcze nie grzało ale słoneczko już ładnie świeciło. Rozgrzewkę mieliśmy w namiocie przy muzyce i jakaś ładna dziewczyna prowadziła fitness. Kilka wygibasów w rytm muzyki i człowiek już się trochę zasapał :-) A gdzie dopiero 42 km !!! No ale powiedziało się Aaa to trzeba i Bee. Na starcie było nieco ponad 500 śmiałków, kiedyś to była imponująca ilość, dziś… to garstka w porównaniu do gigantów Kraków, Poznań czy Warszawa. Ale to nic, ważne, że w końcu i Rzeszów zaczyna coś robić w tym kierunku.
Ruszyliśmy wszyscy delikatnie, ja razem z Romkiem, równo. Bez ciśnienia tak jak przystało na długodystansowca :-) Słoneczko ładnie zaczęło świecić, a wkrótce i grzać. Biegliśmy rozmawiając o mijającym sezonie itp. Postanowiłem pierwsze kółko zrobić w tempie Romka, a potem zobaczymy. Plan był prosty – przebiec cały dystans i tyle. Postoje miałem tylko w punktach wolontariuszy gdzie szybko dostarczałem paliwa i wody i nawet na pierwszym okrążeniu było Izo ale się skończyło… :-(
1/2 biegu kończę z czasem 2:04 a jest to ta lżejsza połówka.
Ruszamy na drugą rundkę… Słoneczko już nieźle daje, ciepełko też bije po gębie, ale czuję, że dam radę. Patrzę tylko za kolejnymi punktami z wodą i czekoladą. Gdzieś na 27 km Romek przyspiesza, choć raczej to ja zwalniam. Czuję już nogi i zmęczenie, ale… walczę. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze jeden podbieg i ostatni postój gdzieś na 35 km. Już jestem nieźle zmachany, ale ruszam w ostatnią trasę do Żwirowni (tam zawsze w lecie pływam :-) ) Nad jeziorem już tylko walczę ze sobą, zawracam za jeziorem i… ostatni łyk wody z bidonu i ostatnie 3 km do mety niestety na zmianę bieg i marsz. Po prostu walczę z bólem nóg, pleców i ogólnym wycieńczeniem. Na metę wpadam z czasem 4:35 myślę, że nieźle choć nie tak jak chciałem. Na mecie witają mnie moje dziewczyny Żonka, Ola i Maja. Plan Prawie zrobiony zabrakło 3 km ale i tak wynik dobry… jak dla mnie i oczywiście życiówka poprawiona o 43 minuty !