czwartek, 26 października 2017

RUNMAGEDDON HARDCORE SZCZYRK…

Można powiedzieć , że za mną. Jest środa i minęło 3 dni od startu. Skoro piszę, to znaczy, że… żyję :-) Zacznę jednak od tego, że ten sezon zaczął się nie ciekawie. W czerwcu zaliczyłem dzwona na rowerze i po za startem w Radłowie na dystansie 1/4 Ironman-a, to starty w triathlonie sobie odpuściłem. Dwa tygodnie temu wystartowałem jak co roku w maratonie rzeszowskim. Niestety waga w tym toku 5+ co nie napawa optymizmem. Ale wystartowałem i o dziwo pierwszy raz przebiegłem go w całości !!! Co prawda czas nie powala bo 4:50 to żaden wynik, jednak cały w biegu i nawet ostatni kilometr w sprincie… to cieszy. Do startu w Runmagedoon namówili mnie koledzy z siłowni Rafał i Krzychu. Obaj już w tym startowali i bardzo zachwalali, więc pomyślałem czemu nie… Zapisałem się na dystans HARDCORE tj. około pół maratonu z 70-cioma przeszkodami na trasie do tego w terenie górzystym. Cóż… co Cię nie zabije to Cię wzmocni. Pierwszy i od razu z grubej rury, a co ! Po maratonie miałem trochę wybiegania, natomiast zdecydowanie gorzej było z pokonaniem 70 przeszkód różnego rodzaju ! Ostatni miesiąc przed startem głównie bieganie i ćwiczenia na siłowni. Ale czy to wystarczy…?
Do Szczyrku przyjechałem z żonką w piątek późnym wieczorem, zakwaterowanie i lulu… W sobotę przed południem wybraliśmy się do biura zawodów. Ruch już spory bo w tym czasie już były rozgrywane INTRO I REKRUT. Ale co tam… zobaczyłem kilka finałowych przeszkód i powiem szczerze w komputerze były zdecydowanie mniejsze ! Jak to zobaczyłem pomyślałem, że porwałem się z motyką na słońce. Ale co tam, już tu jestem i tyle. Pakiecik odebrany szybko i sprawnie i w zasadzie sobota wolna. Zdecydowaliśmy z żonką, że pojedziemy kolejką na szczyt Skrzycznego ok. 1250 m. Tam jutro będzie biegła trasa HARDCORE. Zobaczyłem jeszcze trzy przeszkody. Wspominałem już, że były ogromne ? Nieważne będę martwił się jutro…
Wstałem rano ok. 7 Starty zaczynały się o 8 i co 15 minut nowa tura. Ja razem z Rafałem i Krzyśkiem o 9:15 Lekkie śniadanko, wystrojenie się w nową koszulkę runmageddon . Brak bukłaka zastąpiłem workiem… niestety. Załadowałem co trzeba do worka i w drogę… na chwałę ! :-) Poranek chłodny i zapowiadali cały dzień deszcze, super myślę sobie. A cały ostatni tydzień babie lato i temperatury powyżej 20 stopni. Załamanie przyszło w zasadzie od soboty… jak miło.
Do strefy startu weszliśmy o 9, fajna dziewczyna zrobiła rozgrzewkę taneczną. Gdy już adrenalina trochę skoczyła ruszyliśmy w drogę ! W tym czasie zaczęło delikatnie padać i nie będę się powtarzał o pogodzie tylko napiszę i tak do końca dnia… Po wczorajszym dniu zmagań i dzisiejszych już turach trasa nieźle zmielona. Błoto ślisko i mokro to tylko na starcie. Reszta to już sama przyjemność… :-) Nie chcąc się rozpisywać nad każdą przeszkodą, niektóre naturalne inne ustawione na trasie. Po przejściu strumieniem rwącym pod górę kilkaset metrów w lodowatej wodzie z kilkoma ciekawymi i mokrymi przeszkodami wiedziałem, że lekko nie będzie. Całą trasę szliśmy równo z Rafałem i Krzyśkiem, czasami z góry delikatnie przyspieszając do truchtu. Po przejściu około połowy trasy zacząłem odczuwać brak palców u rąk, a jeszcze najlepsze przeszkody przede mną… Zmiana rękawiczek na suche na krótko pomogło. Kilka przeszkód i znów były jak gnój. Wiedziałem, że przeszkody mokre, ciasne czy siłowe nie stanowiły takiego problemu jak sprawnościowe i wysokościowe. Na 17 kilometrze zaliczamy szczyt Skrzyczne. Zimno, mokro i do tego wiatr. Na szczęście teraz większość w dół. Na 19 kilometrze widzę przeszkodę typu równoważnia. Belka 30m długa zawieszona na 1,5 m. Niestety po przejściu całej powinno się chyba zeskoczyć. Zmęczenie chyba tu dało górę, bo w momencie zejścia robię wymyk, ręce puszczają i… zaliczam glebę. Do tego uderzam plecami o belkę konstrukcji. Ktoś krzyczy – Nie ruszaj się, może to kręgosłup ! Na szczęście uderzam plecami bokiem i czuję ból i ucisk w klatce… nie mogąc złapać oddechu. Czuję, że nera kłuje jak cholera, jak by mi ktoś baseball-em przez plecy rąbnął ! Co teraz… o biegu nie mam mowy, a jeszcze przeszkody ! Myślę sobie to już chyba koniec… przygody. Po chwili ruszam wolnym krokiem dalej. Ból czuję przy każdym ruchu plecami, jak by mi ktoś szpilę wbijał. MASAKRA ! Tempo oczywiści spadło mocno, chłopaki ruszyli przodem. Staram się jakoś człapać. O dziwo udaje mi się niektóre przeszkody w bólach zrobić, niektóre oczywiście pompuję burpees w błocie nie ukrywam, że też boli. A przede mną kilkaset metrów w dół w lesie, błoto miejscami już do kolan. Każdy poślizg to upadek na cztery litery i przeraźliwy szpikulec w plecy. Mam dość, ale słyszę już spikera na mecie. Zerkam na Garmina a za mną prawie 24 kilometry. Wychodzę na otwartą przestrzeń a tu widzę co… ogromną zjeżdżalnie do wykopanego bajora i Jndiana Jones XXL Oooo… myślę sobie pompuję. Podchodzę bliżej chcąc zapytać co mam zrobić by nie zjeżdżać, a tu jakiś gość mnie uprzedza z pytaniem, a chłopak na to - Nie ma nic… po porostu musisz zjechać i tyle, po to tu przyjechałeś nie ? Odwracam się i myślę no to pozamiatane. Ustawiam się grzecznie w kolejce… zjeżdżam. Ból daje w kość, ale wpadam do tej lodowatej brej. Kolejne wejście do góry i kolejna breja Jndiana do tego XXL. Idę jak w amoku, skaczę, wpadam, ledwo łapię powietrze. Kolejna ściana i znowu… burpees.
Widzę żonkę, robi zdjęcia i kibicuje. Zmuszam się do uśmiechu, jeszcze jedna zaliczona przeszkoda helikopter, breja z lodem. Choć lód już stopniał to i tak lodówa. META z czasem 6:34, nie ważne przekraczam. Trzęsę się jak galareta, ale jestem ! HARDCORE zaliczone w bólach ale jest ! Cóż dzisiaj mogę powiedzieć, że było fajnie. Co do minusów to mam tylko jeden raczenie nas batonikiem z 2 dniową ważnością i piwem wybrakowanym (w puszce było pół piwa) to nie przystoi takiej firmie. Lepiej nic nie dawać niż nas raczyć takim gównem z odrzutu. Jeśli by to ktoś z organizatorów czytał… Po za tym… super i na pewno to jeszcze powtórzę ! Dzisiaj jest czwartek i już nie biorę przeciwbólowych, zaliczyłem trening i wracam do siebie. Z perspektywy… TAK MNIE JESZCZE NIKT NIE SPONIEWIERAŁ !!! DO NASTĘPNEGO…

poniedziałek, 17 lipca 2017

Triathlon Radłów 2017 - 1/4 IRONMAN

Na wstępie by wszystko było jasne, muszę cofnąć się o trzy tygodnie do tyłu. Jest sobota 24 czerwca, piękna pogoda i plan prosty... rower z Rzeszowa do Tarnowa czyli około 100 km i powrót w niedzielę. Ruszyłem po pracy czyli około godziny 15:00. Po ujechaniu 20 km w miejscowości Tczciana wyjechał mi jakiś wariat z podporządkowanej i bez rozpisywania się w szczegóły zaliczam DZWONA !!! Oczywiście zjawiła się straż, zaraz potem policja (około 20 minut) no i karetka. Na szczęście kończy się wszystko poobijanym tyłkiem, szwem na łokciu, skasowanym rowerem oraz uszkodzeniem obudowy mojego GARMINA. No to mam zawody... za trzy tygodnie! Rower czeka na rzeczoznawcę z ubezpieczenia, ja próbuje się poskładać do kupy. Po paru dniach (czyli dwóch :-) )jak doszedłem do siebie zacząłem powoli treningi, ale delikatnie oczywiście na siłowni i basenie. Bez jazdy na rowerze z przyczyn oczywistych. I tak w zasadzie do zawodów. Rower mogłem dopiero ruszyć w piątek czyli dwa dni przed zawodami bo rzeczoznawca dopiero wtedy się pojawił. Tak więc centrowanie koła nastawianie kierownicy i takie tam udało się zrobić w przeddzień zawodów i tak bez testowania roweru zapakowałem go na samochód i ruszyłem z rodzinką do Tarnowa... Start miał być o 12 w południe jak rok wcześniej z tą różnicą, że teraz pogoda wyśmienita do startu . Nie zimno, nie gorąco i bez opadów, a nie jak rok wcześnie lało cały dzień i zimnica jak cholera. W Radłowie zjawiłem się po 9 rano i od razu pobrałem pakiet startowy na zawody. Dla odmiany tym razem mały plecaczek i szybko schnący ręcznik. Zawsze to coś innego niż koszulka, których to już mam sporo w zapasie :-) Trasa zmieniona. Mała rozgrzewka, przed startem w wodzie i jestem gotowy. Chmm to dużo powiedziane, ale powiedzmy :-) Ustawiam się całkiem z boku by jak najmniej dostawać po głowie, boja nawrotowa słabo widoczna zwłaszcza w okularkach. Trzy..., dwa..., jeden... START ! Ruszam spokojnie, nie nerwowo. Zaraz po starcie mały zonk. Stary zegarek Timex który założyłem zamiast mojego Garmina czuję jak zsuwa się z ręki. Łapię, patrzę... a tu pękł pasek. No nieźle jak na początek. Trzymając go w ręku płynę dalej, byle do brzegu... Z wody wychodzę bez stopera. Brak pomiaru nie ułatwia. Czas pływania 950m 22:26 (wyniki podaję ze strony organizatora) to jakieś 5 minut słabiej. Pierwsza zmiana szybko 2:28, ruszam na rower...
Ruszam dość szybko, tak mi się przynajmniej wydaje. Wyprzedzam jeden, drugi, trzeci... Myślę sobie, trzeba nadganiać, bo czułem, że pływanie nie najlepiej. Pędzę ile pary w nogach. Cóż... bardzo mało wyjeżdżenia w terenie. Większość to rower stacjonarny i tyle. W połowie jazdy zaczyna się chmurzyć i kropić. Byle do strefy - myślę sobie. Ostatnie 5 km cisnę na maksa. Wpadam do strefy, na szczęście burza przechodzi bokiem. Rower 45km 1:18:16 to tylko 2 minuty słabiej ! Zmiana... tylko 2 minuty. Ruszam na ostatnie 10,5 km biegu. Trasa o połowę krótsza. Mamy do zrobienia 4 pętle po około 2,5 km. I jak zwykle na biegu wszyscy mnie wyprzedzają, choć mam wrażenie, że biegnę jak szalony :-) Wyrównuję i zaczynam biec swoim tempem. Atmosfera fajna, choć na biegu czuję bul w jednej nodze. Jak to się mówi... zmęczenie materiału. Uraz po wypadku się odzywa. Stawiam kroki delikatnie, byle do mety... Wpadam na metę...
Czas biegu 59:26 (4 minuty słabiej), wynik 2:44:34 to tylko 11 minut mniej ! Życiówki nie ma, ale i tak cieszę się, że udało mi się to ukończyć. Za miesiąc start na 1/2 Ironman w TATRAMAN-ie. Mam nadzieję, że uda mi się nieco lepiej przygotować, bez... przygód ;-)