wtorek, 28 sierpnia 2018

Triathlon Borówno 2018

Miną tydzień od mojego już trzeciego startu na dystansie królewskim IRONMAN 226 km i kolejny raz mówię, że to mój ostatni :-). Czas coś naskrobać, choć szczerze… mocno się nad tym zastanawiałem. Może na wstępie kilka słów o przygotowaniach. Trenowałem ile mogłem średnio około 2 godziny dziennie jakieś 6 dni w tygodniu. Czas na zbyt wiele nie pozwalał. Dwójka dzieci, żona, praca. Normalnie... Do tego trzeba wygospodarować czas na trening. Od paru już lat wstaję o czwartej lub piątej i ruszam czy to na bieganko czy rower czy też pływanie po Rzeszowskim jeziorze. Choć to dużo powiedziane, raczej stawie z niezbyt czystą wodą. Więc na szczęście w sezonie zimowym basen i dość sporo bieżni i rowerka na siłowni. Niestety do takich dystansów 2 godziny to zdecydowanie za mało. Zawody połączyłem z urlopem u Teściów gdzie przyjechaliśmy cztery dni wcześniej. Zrobiłem jeszcze trening na basenie i zakładkę rower-bieg by w sobotę zawarty i gotowy pojechać do Borówna z moim support-em czyli moją żonką. Pogoda zapowiadała się piękna, choć może na bieganie mogłoby być trochę chłodniej. Po zakwaterowaniu się jakieś 5 km od startu pojechaliśmy do Bydgoszczy na stadion Zawiszy ęgdzie była usytuowana meta i T2. Po odebraniu pakietu w którym po za obowiązkowym ekwipunkiem był stylowy worek który mi się spodobał ruszyłem do strefy by zostawić tam buty i takie tam na część biegową. Potem ruszyliśmy głodni do centrum Bydgoszczy na kolację i małe zwiedzano. Nie ukrywam Bydgoska starówka nam się spodobała. Choć rynek był akurat w remoncie to reszta całkiem, całkiem. Przed dwudziestą pojechaliśmy jeszcze trasą rowerową do T1 gdzie zostawiłem rower, kask i piankę. Woda czyściutka i cieplutka. Będzie miło się pływało… pomyślałem. Pomału zacząłem się przygotowywać psychicznie na czekającą mnie jutro harówkę… Wstałem skoro świt o 5 rano dla mnie to nic nowego ale dla mojej żonki… to już co innego. Kawka oczywiście musiała być, do tego zwykła kanapka. Na biegu tylko żele i batony choćby najpyszniejsze to w końcu bokiem wychodzą. Start dla dystansu długiego o 7:00. Na miejscu byliśmy już niecałą godzinę przed. Ostatnie dobicie kół w rowerze i mały przegląd. Do strefy… pianka… okularki… Wszystko tak już jakoś odruchowo, bez namysłu, a jednak koncentracja też była. Hymn na plaży w ciszy a potem już tylko... START !
Jako, że już nie pierwszy raz biorę udział w zawodach to trudno jest mnie w czymś zaskoczyć. Na takim dystansie nic nie robi się szybko. Sprinterzy poszli… ja gdzieś pod koniec tak by jak najmniej dostawać po głowie. Cztery kółka po 950m Szło sprawnie, każde okrążenie w tempie 23-27 minut. Z pływaniem jest najłatwiej taki dystans często robię na treningach. Czas poniżej 1:30 to norma, tutaj wychodzę z czasem 1:31 nieco słabiej ale pracuję z rezerwą na rower i bieg. Strefa T1 dość długa jakieś 7 minut z pauzą na siku :-)
Rower… to jest to co można najwięcej zyskać lub stracić niestety. 4,5 okrążenia po około 40 km czyli… 180km ! Taki tam dystansik… ;-) Pierwsze kółko całkiem nieźle w tempie jakieś 29km/h, niestety potem było już tylko gorzej, ostatnie w tempie ledwo 22km/h co dało łączny czas przejazdu 6:59 Cóż wiedziałem już na trasie, że życiówki nie będzie 5:50. Trasa ogólnie fajna i w miarę równa i prosta. Po za ostrym podjazdem i zwężeniu drogi na odcinku remontowanym. Wiało nico mocniej od Bydgoszczy, co też nie ułatwiało roboty. Ale cóż narzekać, wszyscy mieli tak samo… podobno. Na ostatnim kółku walczyłem tylko by nie dostać skurczu, a tyłek obity tak, że każda wydma czy dziurka w jezdni sprawiały ból. Nieważne, dojechałem… w strefie T2 szybciutko 7 minut ;-P i trasa biegowa. 6 okrążeń po 7 kilometrów czyli… maratonik !
Bieganie u mnie to już w zasadzie człapanie w tempie 7-8,5 min/km. Nie ukrywam, że człapanie mam opanowanie ;-) Pogoda piękna, trasa super, dużo cienia. W pięknym parku niestety mnóstwo spacerowiczów, trzeba uważać na rowerzystów, rolkarzy itp. Istny slalom no może w moim przypadku to tak bardzo nie przeszkadzało ale Ci co gonili czasy… ? Biegnę ludzie mnie wyprzedzają, pytam ile jeszcze kółek i za każdym razem słyszę że jedno, dwa mniej niż ja. Jest tak źle ? A może jestem ostatni ? Wiem, że limit czasu jest skrócony do 15 godzin i mija o równo 22:00 W końcu spotykam Pawła który ma podobny czas i tyle samo do końca. Zastanawiamy się czy damy radę zmieścić się w limicie. Choć wiemy, że nie jesteśmy ostatni i trasę nie zamkną z końcem limitu to jednak fajnie by było skończyć przed 10. Ostatnie kółko zaczynamy około 21:00 Tempo 7 min/km Na ostatnie 3 kilometry dogania nas jeszcze Karol który też walczy z limitem czasowym. Żonka śledzi nas na GPS, zdąży, nie zdąży… ? Na metę wpadamy równo we trzech, piękny doping od kibiców. Czas 14:58:46 !!! Jest udało się i znów dałem radę, choć było ciężko jak nigdy.
Może jeszcze kilka słów o organizacji. Jak to we wszystkim „kij ma dwa końce”. Na plus można zaliczyć organizację, wszystko super opisane i wiadomo co i gdzie. Bardzo fajnie ze śledzeniem na GPSsie trasy i zawodników. Z małym zacięciem systemu na biegu, żonka wszystko widziała jak by cały czas biegła ze mną :-) Co do minusów to też parę się znajdzie. Skromnie co do posiłku regeneracyjnego. Gulasz z rużem mnie nie powalił. A na pick-stopie brakoło pomarańczy, czekolady czy arbuza. Wody na szczęście było dużo ale… ciepłej. Dobrze, że żonka ze stacji donosiła mi na biegu dużo zimnej coli. Nie wiecie jaką to sprawia przyjemność po 200 km gdy masz jeszcze jakieś 26 biegu. No i jeszcze pisałem o fajnym worku który dostałem w pakiecie. Tak, zapakowałem na bieganie wodę i takie tam i rozleciał się w szwach zanim z nim pobiegłem ! Szkoda gadać ! Na koniec pocieszyła mnie koleżanka, która ładnie opisała mój start. Jedni robią wszystko szybko i… po łebkach, inni bardzo dokładnie :-) I tego się trzymajmy…

wtorek, 19 czerwca 2018

I Triathlon Rzeszów

Pierwszy triathlon w Rzeszowie już za nami. Parę słów od siebie na temat zawodów oraz organizacji imprezy. Może na początek przygotowania. Sezon zacząłem od 1/2 maratonu w Rzeszowie. Poszło… może nie będę się rozpisywał. Poszło i tyle. Cóż cała zima przebiegana na siłowni, rower to samo. Nic dziwnego, że brak solidnego wybiegania czy jazdy na rowerze. Po starcie w kwietniu stwierdziłem, że trzeba ruszyć w plener. I tak też zrobiłem na początek bieganie a jak się zrobiło troszkę cieplej to i rowerek zaczął sprawiać przyjemność o poranku. Niestety najgorzej idzie z „redukcją” Walczę jak lew z kilogramami, ale wszystko idzie jak krew z nosa. W drugą stronę jakoś jest prościej i szybciej :-) Hmmm szkoda gadać. Do startu drgnęło jakieś 2 kg a powinno być… 6. Miejmy nadzieję, że do startu w lipcu w Radłowie to się uda , a przynajmniej nieco się zbliżę :-) Wracając do startu. Impreza zaplanowana była na niedzielę o godzinie 11. Pogoda też miała być fajna słoneczko za chmurką i jakieś 24-26 stopni . Wstałem około 7, lekkie śniadanko o 8 . Płatki na mleku jak w szkole :-) słodzone miodem. Na co dzień tego nie jem ale… na około 56 km też potrzeba trochę paliwa. Potem kompletowanie tobołków na T1 i T2 . I planowanie logistyczne. Bo T1 i T2 były oddalone od siebie o jakieś 3 km. O godzinie 10:30 pojechałem zawieść tobołek z butami do biegania na T2 gdzie również usytuowana była meta. Po załadowaniu pakunku do koszyka i krótkim instruktażu od sędziego gdzie wjeżdżamy rowerem i gdzie wybiegamy ruszyłem na strefę startu i również T1. Wszystko organizacyjnie dograne fotka z rowerem na wejściu do strefy, wieszaki koszyki itp. Po przygotowaniu wszystkiego do zmiany wziąłem piankę i ruszyłem w kierunku startu… Było już dość ciepło, więc piankę zacząłem ubierać dopiero jakieś 15 minut przed startem. Gdy ustawiliśmy się na starcie sędzia zaczął dawać ostatnie wskazówki co do startu i regulaminu. Niestety głośna muza i rozmowy wszystkich dość ograniczały słyszalność tego co sędzia mówił. Ale coś tam załapałem, zwłaszcza gdzie robimy po pierwszym kółku nawrotkę :-) Zwarci i gotowi czekamy na start. 11 wybiła a tu nic… ? Wystartowaliśmy z małym opóźnieniem jakieś 10 minut. Wypuszczali nas czwórkami co około 4 sekundy. To akurat dobrze bo nasze rzeszowskie jezioro, cóż… dużo powiedziane :-) mogło wszystkich nie pomieścić naraz. Ruszyłem ostro, aż z tego mi okularki spadły i musiałem je poprawić. Pierwsza boja ok., ale zamiast na drugą zacząłem płynąć na trzecią. Zanim się zorientowałem nieco mnie zniosło. Korekta i już wszystko szło dobrze. Pierwsze kółko robię w jakieś 12 minut. Sporo jak na taki dystans. Na drugim staram się nieco nabrać równego tempa. Z wody wychodzę 27:09 minuty. Bywało lepiej :-( Do tego gdy biegłem do strefy gdzieś zgubiłem okularki nie chcąc tracić czasu machnąłem ręką.
Strefa T1 poszła… jakoś 4:08 Gdy ruszałem na rower przez pomyłkę zatrzymałem czas w moim kompie. Gdy się zorientowałem było już dobrych parę kilometrów za nami, no i po pomiarze czasu :-( Trasę rowerową w miarę znałem, bo dzień wcześniej ją przejechałem. Całość prawie płaska jedynie jakieś 3 kilometry przy końcu pętli podjazd na Przylasek, ale za to potem z górki :-) Cóż nie będę się rozpisywał jak to strasznie dobrze mi poszło, bo… nie poszło. Trasa rowerowa to dwie pętle, łącznie 45 km - czas 1:32:07
Gdy dojeżdżałem do strefy zauważyłem moje dziewczyny : żonkę i dwie córy. Moi wierni kibice :-) Strefa T2 2:42 zaliczona. Łyk Izo, batonik i w drogę. Zostało ostatnie 10,5 km biegu. Jestem ostro spóźniony z czasem więc ruszam ostro tempo jakieś 5.0 Niestety po jakiś 3km zaczynam łapać kolkę i zwalniam.
Pogoda piękna kibice dopisują, tylko… jakoś siły brak. Biegnę spokojnie… byle do mety. Kończę pierwszą pętle, jeszcze tylko jedno kółko i koniec. Gdzieś tam na biegu mijam się z Romkiem i Rafałem. Chłopaki parę minut przede mną wpadają na metę. Ja zaliczam metę z czasem 3:09:50 (bieg 1:03:43) Czas daleki od wymarzonego, ale mam nadzieję, że jeszcze tutaj spróbuję. A za miesiąc Triathlon w Radłowie ten sam dystans, oby nieco lepiej poszedł. Co do imprezy to dla mnie super. Wszystko dograne. Na punktach napoje, banany co ważne do samego końca nie brakło. Asekuracja pełny wypas policja, straż, pogotowie czy WOPR. Można powiedzieć, że wszystko dopięte na ostatni guzik. Jak tak dalej będzie na pewno to powtórzę.
A to Ja z Rafałem na podium ;-)

czwartek, 26 października 2017

RUNMAGEDDON HARDCORE SZCZYRK…

Można powiedzieć , że za mną. Jest środa i minęło 3 dni od startu. Skoro piszę, to znaczy, że… żyję :-) Zacznę jednak od tego, że ten sezon zaczął się nie ciekawie. W czerwcu zaliczyłem dzwona na rowerze i po za startem w Radłowie na dystansie 1/4 Ironman-a, to starty w triathlonie sobie odpuściłem. Dwa tygodnie temu wystartowałem jak co roku w maratonie rzeszowskim. Niestety waga w tym toku 5+ co nie napawa optymizmem. Ale wystartowałem i o dziwo pierwszy raz przebiegłem go w całości !!! Co prawda czas nie powala bo 4:50 to żaden wynik, jednak cały w biegu i nawet ostatni kilometr w sprincie… to cieszy. Do startu w Runmagedoon namówili mnie koledzy z siłowni Rafał i Krzychu. Obaj już w tym startowali i bardzo zachwalali, więc pomyślałem czemu nie… Zapisałem się na dystans HARDCORE tj. około pół maratonu z 70-cioma przeszkodami na trasie do tego w terenie górzystym. Cóż… co Cię nie zabije to Cię wzmocni. Pierwszy i od razu z grubej rury, a co ! Po maratonie miałem trochę wybiegania, natomiast zdecydowanie gorzej było z pokonaniem 70 przeszkód różnego rodzaju ! Ostatni miesiąc przed startem głównie bieganie i ćwiczenia na siłowni. Ale czy to wystarczy…?
Do Szczyrku przyjechałem z żonką w piątek późnym wieczorem, zakwaterowanie i lulu… W sobotę przed południem wybraliśmy się do biura zawodów. Ruch już spory bo w tym czasie już były rozgrywane INTRO I REKRUT. Ale co tam… zobaczyłem kilka finałowych przeszkód i powiem szczerze w komputerze były zdecydowanie mniejsze ! Jak to zobaczyłem pomyślałem, że porwałem się z motyką na słońce. Ale co tam, już tu jestem i tyle. Pakiecik odebrany szybko i sprawnie i w zasadzie sobota wolna. Zdecydowaliśmy z żonką, że pojedziemy kolejką na szczyt Skrzycznego ok. 1250 m. Tam jutro będzie biegła trasa HARDCORE. Zobaczyłem jeszcze trzy przeszkody. Wspominałem już, że były ogromne ? Nieważne będę martwił się jutro…
Wstałem rano ok. 7 Starty zaczynały się o 8 i co 15 minut nowa tura. Ja razem z Rafałem i Krzyśkiem o 9:15 Lekkie śniadanko, wystrojenie się w nową koszulkę runmageddon . Brak bukłaka zastąpiłem workiem… niestety. Załadowałem co trzeba do worka i w drogę… na chwałę ! :-) Poranek chłodny i zapowiadali cały dzień deszcze, super myślę sobie. A cały ostatni tydzień babie lato i temperatury powyżej 20 stopni. Załamanie przyszło w zasadzie od soboty… jak miło.
Do strefy startu weszliśmy o 9, fajna dziewczyna zrobiła rozgrzewkę taneczną. Gdy już adrenalina trochę skoczyła ruszyliśmy w drogę ! W tym czasie zaczęło delikatnie padać i nie będę się powtarzał o pogodzie tylko napiszę i tak do końca dnia… Po wczorajszym dniu zmagań i dzisiejszych już turach trasa nieźle zmielona. Błoto ślisko i mokro to tylko na starcie. Reszta to już sama przyjemność… :-) Nie chcąc się rozpisywać nad każdą przeszkodą, niektóre naturalne inne ustawione na trasie. Po przejściu strumieniem rwącym pod górę kilkaset metrów w lodowatej wodzie z kilkoma ciekawymi i mokrymi przeszkodami wiedziałem, że lekko nie będzie. Całą trasę szliśmy równo z Rafałem i Krzyśkiem, czasami z góry delikatnie przyspieszając do truchtu. Po przejściu około połowy trasy zacząłem odczuwać brak palców u rąk, a jeszcze najlepsze przeszkody przede mną… Zmiana rękawiczek na suche na krótko pomogło. Kilka przeszkód i znów były jak gnój. Wiedziałem, że przeszkody mokre, ciasne czy siłowe nie stanowiły takiego problemu jak sprawnościowe i wysokościowe. Na 17 kilometrze zaliczamy szczyt Skrzyczne. Zimno, mokro i do tego wiatr. Na szczęście teraz większość w dół. Na 19 kilometrze widzę przeszkodę typu równoważnia. Belka 30m długa zawieszona na 1,5 m. Niestety po przejściu całej powinno się chyba zeskoczyć. Zmęczenie chyba tu dało górę, bo w momencie zejścia robię wymyk, ręce puszczają i… zaliczam glebę. Do tego uderzam plecami o belkę konstrukcji. Ktoś krzyczy – Nie ruszaj się, może to kręgosłup ! Na szczęście uderzam plecami bokiem i czuję ból i ucisk w klatce… nie mogąc złapać oddechu. Czuję, że nera kłuje jak cholera, jak by mi ktoś baseball-em przez plecy rąbnął ! Co teraz… o biegu nie mam mowy, a jeszcze przeszkody ! Myślę sobie to już chyba koniec… przygody. Po chwili ruszam wolnym krokiem dalej. Ból czuję przy każdym ruchu plecami, jak by mi ktoś szpilę wbijał. MASAKRA ! Tempo oczywiści spadło mocno, chłopaki ruszyli przodem. Staram się jakoś człapać. O dziwo udaje mi się niektóre przeszkody w bólach zrobić, niektóre oczywiście pompuję burpees w błocie nie ukrywam, że też boli. A przede mną kilkaset metrów w dół w lesie, błoto miejscami już do kolan. Każdy poślizg to upadek na cztery litery i przeraźliwy szpikulec w plecy. Mam dość, ale słyszę już spikera na mecie. Zerkam na Garmina a za mną prawie 24 kilometry. Wychodzę na otwartą przestrzeń a tu widzę co… ogromną zjeżdżalnie do wykopanego bajora i Jndiana Jones XXL Oooo… myślę sobie pompuję. Podchodzę bliżej chcąc zapytać co mam zrobić by nie zjeżdżać, a tu jakiś gość mnie uprzedza z pytaniem, a chłopak na to - Nie ma nic… po porostu musisz zjechać i tyle, po to tu przyjechałeś nie ? Odwracam się i myślę no to pozamiatane. Ustawiam się grzecznie w kolejce… zjeżdżam. Ból daje w kość, ale wpadam do tej lodowatej brej. Kolejne wejście do góry i kolejna breja Jndiana do tego XXL. Idę jak w amoku, skaczę, wpadam, ledwo łapię powietrze. Kolejna ściana i znowu… burpees.
Widzę żonkę, robi zdjęcia i kibicuje. Zmuszam się do uśmiechu, jeszcze jedna zaliczona przeszkoda helikopter, breja z lodem. Choć lód już stopniał to i tak lodówa. META z czasem 6:34, nie ważne przekraczam. Trzęsę się jak galareta, ale jestem ! HARDCORE zaliczone w bólach ale jest ! Cóż dzisiaj mogę powiedzieć, że było fajnie. Co do minusów to mam tylko jeden raczenie nas batonikiem z 2 dniową ważnością i piwem wybrakowanym (w puszce było pół piwa) to nie przystoi takiej firmie. Lepiej nic nie dawać niż nas raczyć takim gównem z odrzutu. Jeśli by to ktoś z organizatorów czytał… Po za tym… super i na pewno to jeszcze powtórzę ! Dzisiaj jest czwartek i już nie biorę przeciwbólowych, zaliczyłem trening i wracam do siebie. Z perspektywy… TAK MNIE JESZCZE NIKT NIE SPONIEWIERAŁ !!! DO NASTĘPNEGO…

poniedziałek, 17 lipca 2017

Triathlon Radłów 2017 - 1/4 IRONMAN

Na wstępie by wszystko było jasne, muszę cofnąć się o trzy tygodnie do tyłu. Jest sobota 24 czerwca, piękna pogoda i plan prosty... rower z Rzeszowa do Tarnowa czyli około 100 km i powrót w niedzielę. Ruszyłem po pracy czyli około godziny 15:00. Po ujechaniu 20 km w miejscowości Tczciana wyjechał mi jakiś wariat z podporządkowanej i bez rozpisywania się w szczegóły zaliczam DZWONA !!! Oczywiście zjawiła się straż, zaraz potem policja (około 20 minut) no i karetka. Na szczęście kończy się wszystko poobijanym tyłkiem, szwem na łokciu, skasowanym rowerem oraz uszkodzeniem obudowy mojego GARMINA. No to mam zawody... za trzy tygodnie! Rower czeka na rzeczoznawcę z ubezpieczenia, ja próbuje się poskładać do kupy. Po paru dniach (czyli dwóch :-) )jak doszedłem do siebie zacząłem powoli treningi, ale delikatnie oczywiście na siłowni i basenie. Bez jazdy na rowerze z przyczyn oczywistych. I tak w zasadzie do zawodów. Rower mogłem dopiero ruszyć w piątek czyli dwa dni przed zawodami bo rzeczoznawca dopiero wtedy się pojawił. Tak więc centrowanie koła nastawianie kierownicy i takie tam udało się zrobić w przeddzień zawodów i tak bez testowania roweru zapakowałem go na samochód i ruszyłem z rodzinką do Tarnowa... Start miał być o 12 w południe jak rok wcześniej z tą różnicą, że teraz pogoda wyśmienita do startu . Nie zimno, nie gorąco i bez opadów, a nie jak rok wcześnie lało cały dzień i zimnica jak cholera. W Radłowie zjawiłem się po 9 rano i od razu pobrałem pakiet startowy na zawody. Dla odmiany tym razem mały plecaczek i szybko schnący ręcznik. Zawsze to coś innego niż koszulka, których to już mam sporo w zapasie :-) Trasa zmieniona. Mała rozgrzewka, przed startem w wodzie i jestem gotowy. Chmm to dużo powiedziane, ale powiedzmy :-) Ustawiam się całkiem z boku by jak najmniej dostawać po głowie, boja nawrotowa słabo widoczna zwłaszcza w okularkach. Trzy..., dwa..., jeden... START ! Ruszam spokojnie, nie nerwowo. Zaraz po starcie mały zonk. Stary zegarek Timex który założyłem zamiast mojego Garmina czuję jak zsuwa się z ręki. Łapię, patrzę... a tu pękł pasek. No nieźle jak na początek. Trzymając go w ręku płynę dalej, byle do brzegu... Z wody wychodzę bez stopera. Brak pomiaru nie ułatwia. Czas pływania 950m 22:26 (wyniki podaję ze strony organizatora) to jakieś 5 minut słabiej. Pierwsza zmiana szybko 2:28, ruszam na rower...
Ruszam dość szybko, tak mi się przynajmniej wydaje. Wyprzedzam jeden, drugi, trzeci... Myślę sobie, trzeba nadganiać, bo czułem, że pływanie nie najlepiej. Pędzę ile pary w nogach. Cóż... bardzo mało wyjeżdżenia w terenie. Większość to rower stacjonarny i tyle. W połowie jazdy zaczyna się chmurzyć i kropić. Byle do strefy - myślę sobie. Ostatnie 5 km cisnę na maksa. Wpadam do strefy, na szczęście burza przechodzi bokiem. Rower 45km 1:18:16 to tylko 2 minuty słabiej ! Zmiana... tylko 2 minuty. Ruszam na ostatnie 10,5 km biegu. Trasa o połowę krótsza. Mamy do zrobienia 4 pętle po około 2,5 km. I jak zwykle na biegu wszyscy mnie wyprzedzają, choć mam wrażenie, że biegnę jak szalony :-) Wyrównuję i zaczynam biec swoim tempem. Atmosfera fajna, choć na biegu czuję bul w jednej nodze. Jak to się mówi... zmęczenie materiału. Uraz po wypadku się odzywa. Stawiam kroki delikatnie, byle do mety... Wpadam na metę...
Czas biegu 59:26 (4 minuty słabiej), wynik 2:44:34 to tylko 11 minut mniej ! Życiówki nie ma, ale i tak cieszę się, że udało mi się to ukończyć. Za miesiąc start na 1/2 Ironman w TATRAMAN-ie. Mam nadzieję, że uda mi się nieco lepiej przygotować, bez... przygód ;-)

poniedziałek, 17 października 2016

4 PKO Maraton Rzeszowski – 9.10.16

Pogoda zapowiadała się dobra tzn bez słońca ale delikatny chłodzik i przyjemnie na najbliższe 42 kilometry. Start miał być o 9:30 rano. Ostatnie dwa tygodnie to tylko bieganie i raz w tygodniu basen. Biegi tak w granicach 15-20 kilometrów na treningu i raz nawet 24 kilometry, cóż nie jest to za wiele ale... musi wystarczyć :-) Na starcie stawiłem się przed 8 rano, bo jak na rzeszowiaka przystało pakiet odebrałem dzień wcześniej. Przed startem jakaś fajna dziewczynka zrobiła wszystkim co chcieli rozgrzewkę i takie tam wygibasy. Na starcie ustawiłem się nieco z tyłu razem z Romkiem i Rafałem. Chłopaki nieco lepsze czasy kręcą, ale na początek może dam radę z nimi się zabrać. Ruszyliśmy na 3...2...1... i zaczęło się !
Garmin odpalony z pomiarem trasy i czasu. Tempo na początek 6:00 ustalił Romek, czyli luz i spokojnie. Wszystko szło dobrze. Gdzieś na 5-6 kilometrze wyprzedza nas Ewelinka. Ta to idzie ! Parę razy dała na neta trasę z treningu 30km ! To się nazywa wybieganie ! No ale wróćmy na ziemię :-) Tempo fajne, można pogadać o tym i tamtym. Czas szybciej leci. Na starcie było nieco chłodniej i żałowałem, że nie wziąłem rękawiczek, ale teraz jest fajnie ciepło. Rynek, Dąbrowskiego i deptak nad Wisłokiem. Tu nieco przestrzeni i lekki chłodniejszy wiaterek. Myślę sobie – żebym się tak czuł na drugim kółku... Marzenie... Kolejny punkt odżywczy ale cały czas biegnę. Zwalniam nieco piję wodę, Izo i zagryzam to raz banana to czekoladkę. Sam ze sobą nic nie mam do picia jedynie żelik i kofeinę w szocie. Ale to na drugie koło. Mijamy w trójkę połówkę z czasem około 2:06 h luz... jeszcze :-) ale za nami 21 kilometrów ! A przed... staram się nie myśleć. Biegnę i trzymam tempo. Czuję już mały dyskomfort ale jeszcze nie odpuszczam... do 30 kilometra. Potem zobaczymy. Wytrzymuję. Mniej więcej 32 kilometr jest kolejny punkt odżywczy, chłopaki są jakieś 200-300 metrów już przede mną . Pomału wysiadam. Przechodzę na zmianę do marszu. Cóż tu już nie ma co pisać :-( coraz częściej idę a nie biegnę. Ostatnie 3-4 kilometry z Żwirowni to już spacerek „drwala” Wszystko boli i pić się chce i takie tam stękanie. Metę mijam z czasem 4:48:29 brakło do życiówki jakieś 14 minut. I to by było tyle . Kolejny Maraton zaliczony, bez rewelacji, ale... zaliczony. Za rok będzie lepiej :-)

czwartek, 15 września 2016

IV Łańcucki klasyk szosowy 2016

Cóż... długo się zastanawiałem czy coś napisać. Ale jak się powiedziało A to trzeba powiedzieć i B . Start na rowerach szosowych. Co prawda pytałem wcześnie czy można na triatlonowych i dostałem odpowiedź, że TAK ale jak pojechałem na start niestety byłem sam :-( Wszystkie maszyny to typowe kolarki, no jeśli chodzi o rodzaj bo o klasę to istne strzały, carbon, szerokie koła itp. No ale skoro już jestem i ponoć mi wolno to jedziemy. Niedziela od samego rana przepiękna ! Słoneczko i ciepło. Na start który miał się zacząć o 12 pojechałem samochodem. Na miejscu był duży parking więc bez problemu znalazłem miejsce. Zaparkowałem i poszedłem do punktu odebrać pakiet. Kilka kółek rozgrzewki i trzeba się było ustawić na starcie. Ruszyliśmy z pod ośrodka wolno bo ostry start miał być jakieś kilometr dalej. Nie szarżowałem, jechałem gdzieś z tyłu. Myślę sobie, że lepiej wyprzedzać jak być wyprzedzanym :-) W końcu wszyscy zaczęli ostrą jazdę i jakoś nie wielu wyprzedziłem... Po około pierwszych 10 km zaczął się pierwszy podjazd. No i zaczęło się... ciężko, szybko przeszedłem na najlżejsze przełożenie. Walczę jak lew, w końcu zjazd i ledwo się mieszczę w zakręcie. No o mały włos bym skończył w rowie. Jadę dalej. Patrzę a gość na góralu mnie wyprzedza. No nieźle myślę sobie. Po zjeździe była zaraz następna górka i... następna i... chyba te górki się nie skończą co podjazd znów mnie ktoś wyprzedza. Gdy minąłem 30 kilometr i znowu zobaczyłem że mnie ktoś wyprzedza odpuściłem i zwolniłem wziąłem łyk kofeiny i zagryzłem żelkiem. No jeśli to można nazwać zagrychą :-) Odwracam się a tam już nikogo nie widzę, taaak a miało być tak pięknie a wyszło... jak zwykle. Pewnie jestem ostatni... myślę sobie, ale jadę dalej. Kolejne wzniesienie i... rower staje w miejscu, po prostu ani drgnie. Zaraz wybiję sobie zęby, bo nie ćwiczyłem stania na rowerze. Schodzę i idę 1, 2, 3 minuty, nie wiem przestałem liczyć. Mam dość, wszystkie limity czasowe przekroczone, zaczynam myśleć o jakieś bajeczce dla żony, ale rezygnuję z bajkopisarstwa i ruszam dalej. Ostatnie 10 kilometrów to z górki lub z w miarę równo. Rozpędzam się. Do gana mnie 3 gości, o nie, wystarczy tego ! Cisnę ile wlezie, choć nóg już prawie nie czuję. Wpadam na metę z czasem 02:46:07 to jest 166 miejsce na około 200 zawodników. 65 kilometrów szosy... zaliczone. Nie jestem ostatni, a miałem być... w pierwszej setce. Miałem... ale nie tym razem, może kiedyś...

środa, 24 sierpnia 2016

IRONMAN 70.3 – Gdynia 7.08.2016

Minęło ponad dwa tygodnie od startu na słynnych zawodach IRONMAN na dystansie około 113 kilometrów. Zdążyłem nieco odpocząć na urlopie… przytyć około 2 kilo i nabrać chęci do ponownego treningu no i… do napisania paru słów na temat zawodów. Miło jest, że ktoś to w ogóle czyta. Gdynia to kawałek drogi od Rzeszowa, więc założenie było proste, połączyć to z urlopem. Wyjechaliśmy z żonką w czwartek po pracy do Tarnowa zabrać młodszą córcię Maję, potem w piątek do drugiej Babci na mazurach po kolejną zgubę Olkę i tak w sobotę po południu dotarliśmy szczęśliwie na kwaterę w Gdyni. Na zawody zapisało się około 2300 osób ! Co prawda brałem już udział w tych zawodach za równo w Suszu jak i w Gdynia, ale nie pod flagą IRONMAN-a, no i oczywiście z mniejszą ilością uczestników. Takie zawody oczywiście mają swoje prawa i trzeba się do nich zastosować. Jak mógłbym się nazywać Przygoda gdyby wszystko poszło gładko :-) I tak w sobotę około 15-tej pojechaliśmy na skwer po pakiet i coś zjeść. Rower do strefy można było wstawić od 17 do 22 więc pomyślałem, że pojadę tam potem – BŁĄD. Czas na skwerze przebiegł szybko i zaraz była siedemnasta więc po zjedzeniu rybki zostawiłem dziewczyny i wróciłem po rower. Na mieszkanie było blisko około 2 km, ale parkowanie auta w centrum to prawdziwa męczarnia, zwłaszcza w przeddzień zawodów, nie wspomnę już o odległościach do przedreptania do strefy. Gdy dotarłem już z rowerem po około godzinie, okazało się, że nie mam kasku !!! Kolejna gafa ! I nic nie dały zapewnienia, że jutro będzie. Po prostu, robili fotki z rowerem i kaskiem, by komuś coś się nie przykleiło przypadkiem i nie wyjechał potem z nie swoją rzeczą ;-) Cóż… zostawiłem rower żonce i ruszyłem z powrotem po mój nieszczęsny kask. Gdy wróciłem była już odprawa na plaży gdzie miał być start i meta. Zobaczyłem wtedy po brzegi wypełnione trybuny zawodnikami i dopiero pojąłem skalę imprezy, pomyślałem… będzie ciasno :-) W strefie też czekały mnie niespodzianki. Zawsze T1 i T2 byłe w tym samym miejscy i wszystko znajdowało się przy rowerze, a tu jakieś worki z numerami jakieś strefy „zrzutu” ?? Pytam obsługi a oni machają rękami, może pytałem nie te osoby co trzeba. Pewnie wszystko było na odprawie. Po kilku rozmowach z kolegami jakoś się rozlokowałem i około 20-tej byłem już free. Z dziewczynami pospacerowaliśmy jeszcze po plaży i powrót na kwaterę, lulu i spać. Jutro czeka mnie ciężka harówa. Wstałem o piątej, gdy dziewczyny jeszcze smacznie spały. Toaleta i delikatne śniadanko z kawką. Już czułem mały stresik. Strefę otwierali od 6:30 więc wyszedłem z domy o 6:00 i piechotą poszedłem na skwer. Było ciepło choć słoneczka jeszcze nie było widać, myślę sobie byle nie padało jak w Radłowie :-) Po ostatnim dopompowaniu kół i uzupełnieniu bidonu, ubrałem piankę i ruszyłem na plażę która była około 500 metrów dalej. Niestety dziewczyny miały dojechać później i nie miał kto mi zabrać klapków więc drogę tą przemierzyłem jak Aborygen… boso. Gdy dotarłem słonko już ładnie świeciło. Tam kolejna nowość. Wszyscy zawodnicy podzieleni na grupy wiekowe, ja załapałem się oczywiście do najstarszej 45+ A, że starty miały być falowo to moja grupa dopiero ruszała o 8:50
Na starcie o dziwo było nas całkiem sporo… małolatów w czerwonych czepkach ;-) Po wystrzale z armaty. Ruszyliśmy w… morze. Trasa nowa, nie wzdłuż brzegu jak wcześniej tylko prosto w głębiny. Po pokonaniu około kilometra skręt po lewej ręce za boją i tu zaczyna się… masakra. Woda z fal wali po twarzy, kolejnej bojki nie mogę dostrzec, a zawodnicy rozsiani jak kwiatki na łące. Nieźle myślę sobie. Po kolejnych 200-300 metrach ratownik nakierowuje mnie na właściwy kierunek, bo wkrótce dotarłbym pewnie do Szwecji :-) , a do tego po chwili łapie mnie skurcz łydki. I co tu robić ? Kończymy… eee jeszcze nie ! Zwolnię, dam odpocząć nodze. Płynę dalej, ale bez jednej nogi… po chwili docierają do mnie głosy z głośników, trap, ktoś pomaga mi wejść na schodki. Teraz wszystko dzieje się jak w amoku, wieszak z workiem, zerkam na czas 00:44:41 minuty, tylko 3 minuty gorzej niż ostatnio. A myślałem, że w godzinie się nie zmieszczę. Kask, buty, żel no i oczywiście rower.
Ruszam na kolejne 90 kilometrów. Noga na szczęście nieco odpuściła, ruszam ostro. W rowerze czuję się najlepiej, ostatnio taką trasę pokonałem w 2:30 więc liczę na dobry wynik. Trasa nowa, jedna pętla po okolicznych wiochach. Początek trasy pod wiatr i z dość dużymi przewyższeniami. Ciężko… tempo często 20-25 km/h . W takim tempie trudno myśleć o dobrym wyniku, ale gnam dalej wyprzedzam zawodnika za zawodnikiem. Po około 50 kilometrach zaczyna być lżej, gubię gdzieś po drodze tubkę z kofeiną… trudno, nie staję. Wyciskam żelik i dalej…
Rozpędzam się , jadę już z prędkością ponad 40 km/h . Końcówka to już większość z górki, pędzę jak torpeda. Wpadam do T2 z czasem 3:01:53 Cóż… rewelacji nie ma, a do tego nogi jak z waty, a tu jeszcze 21 km biegu !
Słoneczko już nieźle daje, bo czuję na ramionach. Ruszam powoli, jak na rowerze zyskałem z 300 miejsc, tak teraz zaczynam oddawać… z nawiązką :-( Tempo 5:30 nieźle, może dam radę poniżej 6h ? Trasa w zasadzie bez zmian. Trzy pętle z metą na plaży. Pierwsze kółko… ok., drugie niestety tempo spadło, zacząłem myśleć o marszu. NIE, całość mam przebiec ! Tempo spadło 8 a nawet 8:30. Masakra ! Biegnę… kurtyna wodna, żelik, łyko Izo i wody.
Czuję odwodnienie, piję i biegnę dalej, ostatnia pętla, bulwar… i meta ! Czas biegu 2:26:24, czas końcowy 6:23:24. Życiówka zrobiona ! Poprawa o około 10 minut z Gdyni i około 5 minut z Susza. Na mecie czekają na mnie moje dziewczyny, które mnie mocno dopingowały na trasie biegowej. Jeszcze tylko koszulka finiszera i odbiór plecaka ze stoiska i można coś zjeść, ups jak na taką imprezę posiłek regeneracyjny to jakaś miseczka czegoś co się nazywa zupą ?! To „gorący kubek” wygląda lepiej przy tym ! Cóż… na miasto i pizza :-) A wieczorem po krótkim odpoczynku, piwko i „diabelski młyn” z panoramą na Gdynię i morze. Na koniec co do zawodów to nie myślę narzekać, co prawda było ciężko ale dla wszystkich. A zawody… fajne, po za zupką to wszystko na medal. Choć chyba wolę bardziej kameralne imprezy, ale to już kwestia gustu ;-)